Mieszkam już w Japonii od kilku lat, ale po raz pierwszy zdarzyło mi się spędzać okres wakacyjny w Kraju Kwitnącej Wiśni, i to do tego w Tokio, a więc w mieście. Japońskie upały w aurze wilgotności powietrza dochodzącej do 90% to nie to samo, co polskie gorące lato. A jak jeszcze dodać do tego wyziewy milionów klimatyzatorów, to robi się szklarnia El Niño.

Jak lepki upał to najlepiej na basen! Baseny-molochy z cała gamą atrakcji przy głównych lunaparkach stolicy są za drogie, a przy tym więcej tam kąpiących się niż wody do pływania. Wybieram więc pobliski basen miejski, gdzie ludzi niewiele i za jedyne 300 jenów można pływać aż dwie godziny. Na początek dziwi mnie tylko, że letnie baseny są czynne w Tokio tak krótko: od około 19-go lipca do 31-go sierpnia
[1]. Nawet nie całe kalendarzowe lato, choć biorąc pod uwagę wysokie temperatury i palące słońce od końca maja do początków października, zapotrzebowanie na odkryte pływalnie powinno być znacznie większe. Ale już po chwili łapię się na tym, że znów rozpatruję realia japońskiego życia rozumując typowo „po polsku”, czyli niepraktycznie. Przecież w Japonii, gdzie dorośli prawie nie mają urlopów, baseny odkryte przeznaczone są głównie dla dzieci szkolnych, które jak już jadą „na wakacje” to najczęściej na jeden dzień nad morze. Nawet podczas natsu yasumi
[2] nie jest im łatwo wyrwać się popływać, bo szkoła odpowiednio zadbała o to, aby miały co zrobić z tak oszałamiającą ilością wolnego czasu (około 40 dni). Japońskim dzieciom, już od pierwszej klasy szkoły podstawowej, prawie z każdego nauczanego przedmiotu, zadaje się na wakacje bardzo dużo zadań domowych, a gimnazjaliści podobno muszą w dodatku zaliczyć parę dni praktyk w wybranym przez siebie zakładzie pracy czy instytucji.