Wiosna nocą

Wiosna nocą

wtorek, 31 marca 2009

GAIJIN NA BASENIE

Mieszkam już w Japonii od kilku lat, ale po raz pierwszy zdarzyło mi się spędzać okres wakacyjny w Kraju Kwitnącej Wiśni, i to do tego w Tokio, a więc w mieście. Japońskie upały w aurze wilgotności powietrza dochodzącej do 90% to nie to samo, co polskie gorące lato. A jak jeszcze dodać do tego wyziewy milionów klimatyzatorów, to robi się szklarnia El Niño.

Jak lepki upał to najlepiej na basen! Baseny-molochy z cała gamą atrakcji przy głównych lunaparkach stolicy są za drogie, a przy tym więcej tam kąpiących się niż wody do pływania. Wybieram więc pobliski basen miejski, gdzie ludzi niewiele i za jedyne 300 jenów można pływać aż dwie godziny. Na początek dziwi mnie tylko, że letnie baseny są czynne w Tokio tak krótko: od około 19-go lipca do 31-go sierpnia[1]. Nawet nie całe kalendarzowe lato, choć biorąc pod uwagę wysokie temperatury i palące słońce od końca maja do początków października, zapotrzebowanie na odkryte pływalnie powinno być znacznie większe. Ale już po chwili łapię się na tym, że znów rozpatruję realia japońskiego życia rozumując typowo „po polsku”, czyli niepraktycznie. Przecież w Japonii, gdzie dorośli prawie nie mają urlopów, baseny odkryte przeznaczone są głównie dla dzieci szkolnych, które jak już jadą „na wakacje” to najczęściej na jeden dzień nad morze. Nawet podczas natsu yasumi[2] nie jest im łatwo wyrwać się popływać, bo szkoła odpowiednio zadbała o to, aby miały co zrobić z tak oszałamiającą ilością wolnego czasu (około 40 dni). Japońskim dzieciom, już od pierwszej klasy szkoły podstawowej, prawie z każdego nauczanego przedmiotu, zadaje się na wakacje bardzo dużo zadań domowych, a gimnazjaliści podobno muszą w dodatku zaliczyć parę dni praktyk w wybranym przez siebie zakładzie pracy czy instytucji.


No cóż, myślę sobie: jak tak krótko, to trzeba ten okres czynnych basenów maksymalnie wykorzystać i chodzić tam nawet codziennie. Szybko okazuje się, że codzienne korzystanie z japońskiej pływalni jest dla mnie zbyt wyczerpujące. Nie fizycznie, ale...nerwowo! To, że tuż po przekroczeniu progu budynku pływalni jest się zobligowanym do zdjęcia obuwia i włożenia go do otrzymanego plastikowego worka, nie jest dla mnie żadną nowością po paru latach pobytu w tym kraju. Ale ilość dalszych reguł, zakazów i nakazów, które trzeba przestrzegać chcąc sobie po prostu zwyczajnie popływać, może wyprowadzić z równowagi nawet najbardziej tolerancyjną i cierpliwą osobę. W czasie pierwszej i niezapomnianej wyprawy na basen towarzyszyła mi zaprzyjaźniona Polka i jej kilkuletni synowie w wieku szkolnym. Po opłukaniu się pod ciepłym prysznicem i przebraniu w stroje kąpielowe w szatni, zapakowaliśmy napoje oraz przekąski do nieprzemakalnej torby i byliśmy gotowi do kąpieli. Skierowaliśmy się w stronę basenu, naiwnie wierząc, że już za chwilę wskoczymy do wody, ale okazało się, że nie tak szybko. Najpierw trzeba było przejść przez głęboki odkażający brodzik, przekazując torbę z prowiantem w ręce pań z obsługi, których było tam sporo. Panie momentalnie zainteresowały się faktem, że włosy mam spięte spinką, a biżuterię jak zawsze na sobie...Zostałam drobiazgowo pouczona, że jeżeli mam zamiar pływać, to wszystkie ozdoby (przedmioty ostre?) mam zdjąć z siebie. Posłusznie zdjęłam. Ruszyliśmy dalej, ale panie powtórnie nas zatrzymały. „To jeszcze nie wszystko. Proszę też zdjąć okulary przeciwsłoneczne!” Na widok moje osłupiałej miny, pani wyjaśniła, iż „pływanie w okularach jest niebezpieczne!” Nie wdając się w dyskusję, ściągnęłam i okulary, choć nigdy przez myśl by mi nie przeszło, żeby pływać w okularach przeciwsłonecznych...Kiedy nie byłam już zagrożeniem dla zdrowia i życia innych kąpiących się - kolejna atrakcja, czyli zimny prysznic. Na niewiele zdały się nasze zapewnienia, że dopiero kąpaliśmy się w przebieralni, porządek uber alles. Prysznic okazał się tak lodowaty, że przebiegliśmy pod nim w ułamku sekundy, prawie się nie mocząc. Zachowaliśmy się „przepisowo”, a faktu, że błyskawiczne przebiegnięcie pod prysznicem niekoniecznie równa się zmyciu potu i brudu z połowy upalnego dnia, nikt już z licznego personelu nie zarejestrował.

Po rozłożeniu ręczników na sztucznej murawie chłopcy natychmiast wyrazili chęć zabawy w płytkim brodziku dla małych dzieci obok właściwego basenu. Ulokowaliśmy się zatem prawie na brzegu brodzika, a przyjaciółka pozwoliła synom pluskać się „bez opieki” w wodzie o głębokości nie więcej niż 30 cm. Jakież było nasze zdziwienie, gdy od razu podbiegło do nas dwóch ratowników i poinstruowało, że chociaż mama siedzi w odległości 2 metrów od pluskających się dzieci, również musi moczyć nogi w basenie, bo „pływanie dzieci bez nadzoru rodzica jest niebezpieczne”. Czy ma do brodzika włożyć całe nogi , czy tylko same palce u nóg nie było już istotne. No cóż, mama poszła moczyć nogi, a ja postanowiłam udać się na duży basen i wreszcie popływać. Grzecznie schodzę po drabince do wody (przeszłam w tym celu całą długość basenu, żeby broń Boże znowu nie podpaść przez wskakiwanie tam, gdzie mi najbliżej) i zaczynam płynać szerokim na 3-4 metry torem. Po dotarciu na przeciwległy brzeg zawracam i płynę do punktu wyjścia. Na brzegu czeka już na mnie miła pani z obsługi i poucza, że w tamtą stronę pływa się tym torem, ale z powrotem muszę zanurkować pod liną odgradzającą tory i wracać już sąsiednim torem. Dziwne, tor jest tak szeroki , że bez najmniejszych przeszkód można mijać się, pływając w przeciwnych kierunkach, a na dodatek nikt oprócz mnie tu nie pływa. Pokornie podporządkowywuje się.

Po mniej więcej 10-ciu minutach uciechy w wodzie rozlega się głośny gwizd i zostaje ogłoszone, że wszyscy mają wyjść z wody. Nadciąga tajfun czy może trzęsienie ziemi? Na pytanie co się dzieje, odpowiedziano nam, że to przerwa z troski o kąpiących się. Ludzie mogliby zmęczyć się pływaniem, a sami tego nie zauważyć. Hmmm.... do tej pory wydawało mi się, że czuję kiedy jestem zmęczona i sama potrafię zdecydować, kiedy należy odpocząć. No cóż....to się chyba kiedyś nazywało państwem opiekuńczym. No ale, jeśli już ma być przerwa, no to ( jest upiornie gorąco) napijmy się czegoś .Wyciągamy butelki z napojami i .....Znowu inna uprzejma pani z obsługi informuje, że pije się tylko w wyznaczonym do konsumpcji kąciku. Zostawiamy rzeczy i idziemy do kącika pić. „Idziemy” tylko ja i mama, bo chłopcy jak to dzieci , biegną w żwawych podskokach. Pani z obsługi wyrasta za nami niespodziewanie jak zjawa i następne stanowcze pouczenie: „ abunai! abunai![3] dzieciom nie wolno biegać na terenie basenu”. Łapiemy dzieci i statecznie maszerujemy (co chwilę upominąjąc ruchliwych synów przyjaciółki, aby przypadkiem nie przyśpieszali kroku) do miejsca, gdzie wolno nam się napić. Po zaspokojeniu pragnienia wracamy na nasze ręczniki i jako, że nie ma ani skrawka cienia, który by nas chronił przed ostrym słońcem, postanawiamy posmarować się filtrem przeciwsłonecznym. Pani z obsługi basenu wraca jak zły sen i ponownie oznajmia cierpliwym głosem, że „używanie jakichkolwiek smarowideł jest zabronione”. Zapytana o przyczynę zakazu, usłużnie wyjaśnia, że „od kremów woda robi się mętna”. Oznacza to, że z odkrytym prawie całym ciałem mamy przebywać parę godzin w pełnym słońcu bez jakiejkolwiek ochrony.. Oparzenie słoneczne murowane! Przyjaciółka powoli traci panowanie i pyta, czy kierownictwo basenu pokryje koszty leczenia w przypadku, gdy ktoś z nas zachoruje na raka skóry. Niewzruszona taką argumentacją „ratowniczka”, jeszcze kilka razy powtarza jak mantrę zakaz smarowania się kremami.

Mam bardzo jasną karnację, postanawiam więc, że w takim razie nie bedę wchodziła do wody, a jednak posmaruję się filtrem przeciwsłonecznym. Wolę się nie poparzyć, niż cieszyć wodą. W takim razie cóż robić...? Żeby się nie nudzić wyciągam gazety i zabieram się za czytanie. I znowu jak bumerang pojawia się pani z obsługi i poucza mnie, że „z troski o bezpieczeństwo kąpiących się, na basenie jest zakaz czytania gazet!” Pytam się: więc co mogę czytać? Jako odpowiedź otrzymuję informację, że „książki są dozwolone, a gazety nie...”Pani zapytana o przyczynę takiej segregacji lektur niestety nie potrafiła udzielić nam sensownej odpowiedzi. Później dowiedziałam się od znajomego Japończyka, że gazeta, lżejsza od książki, mogłaby zostać porwana przez wiatr i fruwać po całym basenie/ przykleić się do twarzy jakiegoś pływaka i spowodować jego utopienie/ wylądować w wodzie i ją zanieczyścić/ (niepotrzebne skreślić).

Czytanie i kremy przeciwsłoneczne zabronione, więc okrywam się ręcznikiem i biorę plastikowe krzesełko, aby usiąść przy brzegu basenu. Jeszcze dobrze nie usiadłam, kiedy znienacka wyrasta przede mną kolejna pani ratownik i każe odsunąć krzesło dalej od basenu. „Siedzenie zbyt blisko krawędzi basenu grozi wpadnięciem do wody wraz z krzesłem.”

Leżąc niedaleko basenu obserwuję pływające dzieci i bawiących się z nimi rodziców. Basen jest przedzielony metalową przegrodą ze szczeblinkam na dwie części: uporządkowane tory i na część, gdzie można pływać „jak się chce”. Wygląda to jak metalowy płotek w wodzie. W pewnym momencie jakieś dziecko łapie się tego płotka. W mig rozlega się przeraźliwy gwizd ratownika i okrzyk, żeby „natychmiast puścić barierkę”. W pierwszym irracjonalnym odruchu poraża mnie myśl, że może płotek jest pod prądem. Drętwieję z przerażenia, ale zaraz przychodzi opamiętanie i dociera do mnie absurdalność myśli, chociaż wytłumaczenia zakazu jakoś nie potrafię się domyślić. Ponieważ jest to już nie wiem który z kolei zakaz, jaki usłyszałam w przeciągu niecałej godziny i dla wielu z nich, nawet przy najlepszej woli, nie potrafię znaleźć logicznego uzasadnienia, zirytowana pytam pań już jawnie nas „szpiegujących”: no to co w końcu jest tu dozwolone?! Najczęściej atakująca nas pani z obsługi, która wyglądała na osobę przydzieloną do udzielania pouczeń naszej grupce, nerwowo przestępując z nogi na nogę, wdała się w monotonną serię pomrukiwań: „ymm..., aaa... ,ymm..., aaa..”, niczym zepsuta płyta, która zacięła się na dobre. Widząc jej zmieszanie i mając poczucie groteskowości sytuacji, wynikającej z zabraniania właściwie wszystkiego co do tej pory robiliśmy, podpytuję ją uprzejmie: to czy...to czy...pływać tu wolno...?! Nagle na jej skofundowanej twarzy nieoczekiwanie rozkwita szeroki uśmiech. Rozpromienia się, a następnie z gorliwością odpowiada, że: „ależ tak! tak! oczywiście, pływać tu można!!” Nie uszła naszej uwadze ulga, z jaką wypowiadała wobec nas pierwsze słowa przyzwolenia. Widać było gołym okiem, że w jednej chwili (wreszcie mogąc udzielić nam rady „na tak”) napięcie opuściło ją jak powietrze, które uszło z napompowanego do granic możliwości i nagle przekłutego balonika. A nam zrobiło się jej bardzo żal. W końcu to nie jej wina, że za niecałe tysiąc jenów na godzinę musiała odgrywać rolę czujnego żandarma wobec „niedouczonych”, niepokornych gaijinów. Jak w krzywym zwierciadle ujrzeliśmy jak bardzo nadzorowane jest życie w Japonii. Ilu zakazom i regulacjom codziennie poddawani są Japończycy oraz jak posłusznie im się poddają . Próbuję sobie wyobrazić, co by było, gdyby taki reżim wprowadzić w Polsce ....

Lato się skończyło, ale nie mogę powiedzieć, że czuję się wyjątkowo zrelaksowana i poprawiłam sylwetkę. Trochę popływałam, ale straciłam na basenie chyba więcej nerwów niż kalorii. Teraz, żeby się odstresować mogę zapisać się na siłownię (prowadzą tam odprężające zajęcia sportowe z aromaterapią), albo pójść za przykładem Japończyków i pochodzić do onsenu (gorące źródła). W onsenach przynajmniej gonią tylko za biżuterię i za zbyt duże ręczniki. Ręcznik ma być tak mały, aby można nim było przykryć tylko jedną intymną część ciała. Kiedy zapytałam znajomą Koreankę, której części ciała bardziej się wstydzi pokazać i gdzie woli się przykrywać, żartobliwie odpowiedziała, że obu, a więc zakrywa ręczniczkiem twarz...

Nadopiekuńczy system japoński i daleko posunięta kontrola życia codziennego często kojarzy mi się z polską rzeczywistością w czasach socjalizmu. Z tą tylko różnicą, że my byliśmy świadomi irracjonalnego nadzoru państwa. Śmiech był wentylem bezpieczeństwa dla zachowania trzeźwej oceny sytuacji i właściwej perspektywy. Niepokój może budzić fakt, że Japończycy bez sprzeciwu i jakby ślepo podporządkowywują się nieraz absurdalnym nakazom i nie wyczuwają komizmu sytuacji. Chociaż nieraz myślę, że w japońskim systemie kontroli życia jest mniej miejsca na śmiech. Dokładnie dwa lata temu głośny był przypadek 7-letniej Eriki Tomura, która została wessana przez rurę odpływową na basenie miejskim w Fujimino, mieście należącym do prefektury Saitama. Jako że ratownicy jeszcze przed wypadkiem odkryli poważną usterkę, polegającą na niewłaściwym zamocowaniu dwóch aluminiowych pokryw odpływów wody o średnicy 60 cm, śmierć dziewczynki była wynikiem ewidentnego zlekceważenia przepisów bezpieczeństwa. Jak wynika z tego przykładu, japońskie dążenie do doskonałości odbywa się kosztem spraw o wiele ważniejszych, na przykład życia niewinnego dziecka.



. .

[1] W zależności od tego, kiedy wypada zakończenie roku szkolnego
[2] Wakacje letnie
[3] Uwaga! Niebezpieczeństwo!

2 komentarze:

  1. Nie rozumiem ludzi, którzy mieszkając w Japonii, ciągle jeżdżą po tym kraju jak po łysej kobyle. Pani artykuł wzbudza we mnie tyle samo zainteresowania, co smutku. Proszę wybaczyć szczerość, ale w mojej opinii zwyczajnie się Pani czepia (a w ostatnim zdaniu to już zupełnie Panią poniosło). To jest Japonia, nie Polska. Może nam się wiele nie podobać, ale czy ktoś trzyma nas tu siłą? Naprawdę wszystko, co Pani tu opisuje, ocenia Pani jako bezsensowne? Drwi Pani okrutnie, aż nie przystoi. I jak to możliwe, że żyjąc tu tak długo, nadal nie szanuje Pani nie tylko obowiązujących zasad, ale i prywatności Japończyków, na co wskazuje zamieszczone zdjęcie ratowniczki, która najwyraźniej nie życzy sobie być fotografowana?... Cóż się dziwić, że większość Japończyków na wszelki wypadek traktuje nas z rezerwą - Pani wpis wskazuje na to, że niestety mają rację.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, wygląda na to, że zainteresowanie Pana/Pani jednoznacznie i wprostproporcjonalnie powoduje słowną agresję. Dobrze jest dokładniej poczytać artykulik to wszystko się zrozumie. Taki był cel - aby opisać dosadnie to co dla nas niezrozumiałe.

      Na marginesie: wystarczy spojrzeć na własne podwórko. W Polsce dzieje się dużo spraw które nie podobają się nie tylko nam mieszkańcom kraju nad Wisłą ale i pozostałym nacjom (zapewne też Japończykom) i co? Też ich docinki powinniśmy napiętnować podobnym komentarzem? Ja z wielką rezerwą traktuję powyższy komentarz - wiem, że mam rację... i wiem też się czepiam... pewnie taką już mam naturę...

      Usuń