Wiosna nocą

Wiosna nocą

wtorek, 31 marca 2009

OPOWIEŚĆ NIE-WIGILIJNA



Nie do wszystkich dzieci przychodzi Święty Mikołaj. Nie dlatego, że są niegrzeczne, ale ponieważ niegrzeczni bywają dorośli. Bywa tak, że dzieci muszą pracować, podczas gdy dorośli się bawią. Kilkulatki zamiast dostawać lalki czy pluszaki, same stają się zabawkami dorosłych w zakazanych grach. Dzieci są importowane w podobny sposób jak tanie chińskie produkty bez gwarancji. Handel żywym towarem głównie kojarzy się ze świadczeniem usług seksualnych. Tymczasem okazuje się, że tak naprawdę tylko około 20% eksploatowanych dzieci wpada w ręce pedofilów i wykorzystywane jest w seks biznesie. Fantazja psotnych dorosłych potrafi nie mieć granic, pod względem potęgi bijąc na głowę dziecięcą wyobraźnię. Większość uprowadzonych dzieci trafia do niewolniczej pracy za zamkniętymi drzwiami, haruje w fabrykach zarzucających kraje Pierwszego Świata coraz tańszymi towarami, jest zmuszana do żebrania przez zorganizowane gangi lub zostaje nieletnimi żołnierzami. Głodzone dla przydania wiarogodności są nie tylko dzieci żebrzące na ulicach Katmandu czy Bangkoku. Permanentnie głodzeni są mali bangladescy chłopcy wywożeni do Arabii Saudyjskiej, gdzie dostarczają rozrywki na wyścigach wielbłądów jako dżokeje, a o ich wartości decyduje jak najniższa waga ciała. Jeszcze mniej cenne jest życie nastolatków z ubogich prowincji Kambodży. Zwodzeni ofertami intratnej pracy za granicą trafiają na tajskie kutry rybackie, na których więzieni są miesiącami, jeżeli nie latami. O ile wcześniej nie zmoże ich choroba lub nie ulegną wypadkowi, gdyż wtedy wrzucani są do morza, jeszcze zanim czeka ich to poźniej w przypadku upomnienia się o obiecaną zapłatę. Handel żywym towarem jest o tyle bardziej dochodowy od przemytu broni i narkotyków, iż ludzi można „sprzedać” wiele razy. W Azji jednym z krajów, gdzie proceder rozwija się i kwitnie w najlepsze jest Kambodża.


Duża Kambodża
Przeciętny Europejczyk posiada dość mgliste wyobrażenie Kambodży. Była kolonia francuska głównie kojarzy mu się z bezwzględnym reżimem Pol Pota, przywódcy Czerwonych Khmerów. Mało kto wie, iż „Kraj Pól Śmierci” jeszcze nie tak dawno był określany mianem „Łagodnej Krainy Uśmiechniętych Ludzi” (The Gentle Land of Smiling People). Ponure okoliczności historii XX-go wieku przesłoniły obraz antycznej kultury, której najznamienitszą spuścizną są świątynie Angor Wat i wysublimowany taniec antyczny Apsara. Jeszcze smutniejsze od niepamięci jest profanowanie tragedii, jaka stała się udziałem tego narodu. Pamiętam, że kiedy byłam nastolatką, określenie „kambodża” (podobnie jak „sajgon”) stało się modnym słowem w młodzieżowym żargonie jako synonim bałaganu i pobojowiska - „Nie przychodź do mnie, bo mam w domu kambodżę”. Nawet dzisiaj serce cygańskiego getta w stolicy Bułgarii, gdzie w dzielnicy Fakulteta mieszka 35 tys. Romów, znane jest jako „mała Kambodża”. A jak w takim razie wygląda „duża Kambodża”? Niestety nasza wiedza na temat tego kraju często zaczyna się i kończy na etapie ery Kampuczy i wystarcza nam świadomość, że Kambodża nie leży już na propagandowej „osi krajów zła”. Choć znamy skutki rozgromnienia komunizmu w Związku Radzieckim i po cichu wyciągamy własne wnioski z zastosowania kociej teorii bez-względności (kolor kota a umiejętność łapania myszy) przez Chiny, które nie podążyły drogą zalecanej demokratyzacji, mało wiemy na temat dzisiejszej kambodżańskiej monarchii konstytucyjnej. A szkoda, bo Kambodża XXI-go wieku jest kolejnym przykładem implementacji demokratycznego ustroju na modłę zachodnią w azjatyckim kraju rolniczym (80% populacji mieszka na wsi), o wielowiekowej tradycji feudalnej, gdzie odsetek analfabetyzmu wynosi 65%, a świadomość polityczna obywateli jest praktycznie zerowa. Co prawda, choć zagościł tu kapitalizm i obowiązują twarde prawa wolnorynkowe, to przy braku możliwości sprostania konkurencji przemysłowej towarem stał się potencjał ludzkiej siły roboczej - w mocno wypaczonej formie. Jak podaje kanadyjska organizacja pozarządowa The Future Group: „W anarchii niewolnictwo jest uzasadnionym procederem. Pod rządami komunistycznymi niewolnictwo jest polityką państwa. W przypadku faszyzmu - sposobem życia. Ale w demokracji niewolnictwo jest największą zbrodnią jaką można sobie wyobrazić”. Kambodża jest krajem, który po kilku stuleciach feudalizmu, 23 latach wojny domowej, dekadzie komunizmu i izolacji, a następnie dekadzie wietnamskiej okupacji, na początku lat 90-tych zaczął budzić się do życia. A świat nagle pstryknął palcami - siłami ONZ-tu z wielkim rozmachem urządzając Kambodżanom w 1993 r. pierwsze wolne wybory - i zamienił go w demokrację. Oczywiście, tylko o ile ktoś wierzy, że wolne elekcje równają się demokracji. Albo, że w ciągu jednego pokolenia można z autokracji zrobić demokrację.

W okresie rządów Czerwonych Khmerów, gdy „ pola ryżowe były książkami, a sierpy ołówkami”, miejscowa ludność została wypędzona z miast do rolniczych komun. Pol Pot (właśc. Saloth Sar), wychowanek francuskich szkół katolickich w Phnom Penh, później student paryskiej politechniki oraz uczeń Sartre’a, krwawo rozprawił się z inteligencją, duchowieństwem i burżuazją. Wykształcenie wyższe, koneksje z cudzoziemcami czy choćby znajomość języków obcych często bywały jednoznaczne z wyrokiem śmierci. Zamknięto szkoły albo zamieniono je na więzienia i miejsca najwymyślniejszych tortur. Jak Toul Sleng (tzw. S-21), byłe liceum w centrum Phnom Penh, gdzie spośród 17 tysięcy uwięzionych mężczyzn, kobiet i dzieci ocalało zaledwie 12 osób.
Zaprzestano produkcji i importu leków, zalecając medycynę ludową opartą na miejscowych ziołach i inwencji znachorów. Pol Pot, wzorem swego mentora Mao Zedonga, też miał Bandę Czworga. A raczej „bandę pięciorga”, w skład której, oprócz trzech kamratów z oddziału studentów kambodżańskich we Francuskiej Partii Komunistycznej (Brat nr.2 Ieng Sary, Son Sen i Khieu Samphan), wchodziła także jego pierwsza żona Khieu Ponnary i jej siostra Khieu Thirith, a zarazem Madame Ieng Sary. W skali okrucieństwa Pol Pot, odpowiedzialny za śmierć ponad jednej czwartej populacji niespełna 8-mio milionowej wówczas Kampuczy, wykazał się nawet większą kreatywnością od przewodniczącego Mao w czasach Wielkiego Skoku i Rewolucji Kulturalnej. W szalonym widzie komunisty zatrzymał czas i w 1975-tym wprowadził „Rok Zero”. W uskutecznianiu swojej „inżynierii społecznej” postawił na dzieci, a właściwie na młodzież, która poddana ideologicznemu praniu mózgów bez większych oporów torturowala i dokonywała egzekucji na rówieśnikach i dorosłych. Potem, nieraz jeszcze żywcem, zakopywała ofiary w zbiorowych grobach na słynnych Polach Śmierci we wsi Choeung Ek, oddalonej o 15 km od Phnom Penh. Warto odnotować, że niegdysiejsze dzieci Pól Śmierci, którymi Pol Pot posłużył się w realizacji swojej paranoidalnej wersji marksizmu w latach 1975-79, dziś są rodzicami. Być może tu tkwi klucz zagadki tragedii obecnego pokolenia dzieci „na sprzedaż”.

Pierwszy raz odwiedziłam Kambodżę w 1995 roku. Skorzystałam z zaproszenia dobrego znajomego, jak się później okazało - syna przywódcy jednej z partii rządzących. Kolega, wraz z osobistym ochroniarzem (wtedy oficjalnie „kuzynem”), studiował razem ze mną na chińskim uniwersytecie, którego patron i najsławniejszy absolwent - Zhou Enlai - utrzymywał bliskie kontakty z dworem królewskim w Phnom Penh. Zhou był przyjacielem króla Sihanouka, który w okresie banicji przebywał w luksusowej rezydencji w Chinach, a potem jeszcze wielokrotnie udawał się tam w celu ratowania szwankującego zdrowia. Nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego, kim jest mój kolega. Byłam wówczas podekscytowana zaliczaniem kolejnego egzotycznego kraju i niespecjalnie zwrócił moją uwagę fakt, że oglądam „krajobraz po bitwie” z okien luksusowych japońskich limuzyn. Właśnie stawiałam pierwsze kroki jako asystentka i tłumaczka prezesa firmy polsko-niemieckiej i nie zaskakiwał mnie przepych bankietów powitalnych w restauracjach odbudowywanego Phnom Penh, gdzie rachunek za jedną kolację był równowartością rocznej pensji przeciętnego Kambodżanina. Cała otoczka mojej wizyty niczym nie różniła się od życia jakie prowadziłam w Chinach, będąc kandydatką na "business woman". A bieda w tropikach, fotografowana zza szyb klimatyzowanych aut, była po prostu... fotogeniczna. Nie wnikałam też w fakt, że kiedy wyraziłam chęć zwiedzenia ruin Angkor Wat, kolega następnego dnia zawiózł mnie na lotnisko, gdzie czekał na nas samolot (nie wiedziałam, że na początku lat 90-tych nie było jeszcze lotów pasażerskich do Siem Reap, bazy wypadowej do świątyń). W starcie przeszkodził nam tajemniczy telefon z wiadomością, że widziano niedobitki oddziałów Czerwonych Khmerów w okolicach zabytków i zalecane jest przełożenie wycieczki na spokojniejszy dzień.


Dziki Wschód
Po raz drugi i trzeci podróżowałam po Kambodży 13 lat później, w dużo mniej komfortowych warunkach. W zeszłym roku, jako studentka jednego z tokijskich uniwersytetów, przez prawie cztery miesiące zbierałam materiały do pracy magisterskiej i pracowałam jako woluntariuszka w schronisku dla dziewczynek - ofiar handlu żywym towarem, gwałtu i przemocy w rodzinie. Pokonanie drogą lądową 500-set kilometrów z Bangkoku do Phnom Penh, urozmaicone kilkunastoma przesiadkami i kilkoma przeprawami promowymi - zniszczone podczas walk mosty w południowo-zachodniej Kambodży nie zostały jeszcze odbudowane - zajęło dwa dni. Kiedy dotarłam do celu podróży, wykończona ciasnotą lokalnych busików i zakurzona niczym pracownik Cementowni Odra, miałam wrażenie, że znalazłam się w scenerii „Nędzników” Wiktora Hugo. Busik kończył bieg w dzielnicy, która ze względu na setki warsztatów tkackich i maszyn do szycia wystawionych na chodnikach wyglądała jak dziewiętnastowieczny robotniczy slums. Pomiędzy rzemieślnikami o skrawek przejezdnej drogi konkurowały niezliczone motory z całymi rodzinami (do pięciu osób na jednym pojeździe), tuk-tuki, rowery i prymitywne riksze. W całym tym zgiełku uganiały się półnagie dzieci, torowali sobie drogę uliczni handlarze i przepychali się kalecy żebracy. Bliska omdlenia długo wyczekiwałam na samochód organizacji, dla której miałam pracować. Kiedy wreszcie jakimś cudem kierowca przebił się przez korowód nędzy i odstawił mnie do zarezerwowanego hoteliku kilkaset metrów dalej, zamiast odetchnąć z ulgą, wpadłam w przygnębienie na widok lokum, w którym miałam spędzić kolejne tygodnie. Wycieńczona - szybko zasnęłam, ale z mocnym postanowieniem, że pierwsze, co zrobię następnego dnia, to przeprowadzka.

 Jak się okazało, nie było to takie proste. Większość Phnom Penh na początku roku 2007 wyglądała jak gigantyczna fawela, będąca skrzyżowaniem slumsów pośród kamienic -widm z okresu kolonialnego z placem budowy. Azjatyckie miasta-molochy, w których rozpoczynałam życie w pojedynkę, zawsze wprawiały mnie w nastrój osamotnienia i najchętniej wybierałam kwatery blisko rzek, kóre nazywałam w myślach „oddechem miasta”. Także i tym razem zdecydowałam się na pokój z widokiem na odnogę Mekongu, w jednym z pensjonatów w turystycznej dzielnicy River Front. Optymizmem napawał mnie widok okolicy pełnej spacerujących i oblegających „ogródki piwne” cudzoziemców, których 13 lat wcześniej prawie w Kambodży nie widziałam. Nie miałam wówczas pojęcia, że obcokrajowcy okupujący River Front to często podejrzani „plecakowicze”(z ang. back packers) czy jak mówią niektórzy - turystyczny plebs, który po tym jak skończyła się Tajlandia, ruszył na Kambodżę w poszukiwaniu taniego i nieletniego seksu, narkotyków i łatwo dostępnej broni do niewyszukanej rozrywki (np. strzelanie do drobiu i krów dla zabawy). Wyższy sort rezydentów nad Mekongiem to inwestorzy-marzyciele, czyli właściciele zachodnich restauracyjek o dochodzie pozwalającym jedynie na wygodne życie pośród zubożałych rdzennych mieszkańców, którzy zdają się przymykać oko na mniej legalną działalność odbywającą się pod ich dachem. Jeden z nich - emerytowany psychiatra z Oslo - opowiadał, że niejednokrotnie widuje tutaj zbiegłych norweskich przestępców, zapamiętanych z rozpraw, w których uczestniczył jako biegły sądowy. Elity, czyli pracownicy ambasad, ONZ-u i organizacji międzynarodowych, zamieszkują eleganckie dzielnice w głębi miasta i mogą czuć się bezpieczne w odrestaurowanych willach pokolonialnych, ukrytych za wysokimi parkanami i strzeżonych przez ochronę. Kiedy później przeprowadzałam z nimi wywiady, odpowiedź na pytanie, gdzie zatrzymałam się w Phnom Penh, wywoływała reakcje będące mieszanką podziwu z dezaprobatą. Odnaleziony po latach kolega - teraz wysokiej rangi polityk i milioner - był ewidentnie zgorszony moimi preferencjami. Nie próbował nawet ukrywać silnej awersji do Zachodu, a istotę pomocy humanitarnej określił jako mistyfikację bezczelnej ingerencji w wewnętrzną politykę swojego kraju. Siłą rzeczy wyjawienie celu mojej wizyty w Kambodży ochłodziło nasze stosunki. Podobnie zresztą jak moja decyzja zatrzymania się w dzielnicy „chuliganów i narkomanów” oraz odmowa skorzystania z gościny w przyzwoitym hotelu rządowym. Ale River Front uzależnia nie tylko awanturniczych obieżyświatów. Nie ukrywam, że jego dzikość i mroczne tajemnice podziałały jak magnes i obudziły we mnie żyłkę socjologa.

Moim punktem „badawczym” stał się jeden z barów prowadzonych przez Amerykanina, gdzie żywiłam się i spędzałam kilka godzin dziennie, wychodząc z założenia, iż obserwując cieszący się złą sławą River Front na jednym stałym odcinku będę w stanie odgadnąć zasady rządzące życiem ulicznym. Jak wielu początkujących woluntariuszy i pracowników organizacji charytatywnych przez pierwsze tygodnie przeżywałam szok emocjonalny chłonąc obrazy, jakie wcześniej widziałam jedynie w Kalkucie - w okolicy dworca Howrah. Z tą różnicą, że w Kalkucie nie mieszkałam kilka miesięcy, lecz byłam tylko przejazdem. Chcąc bezpośrednio poznać realia kraju, o którym miałam pisać, zrezygnowałam z protekcji oraz zakwaterowania w goszczącej mnie organizacji. Wkrótce rozpoznawałam na moim odcinku większość kalekich żebraków – wbrew powszechnemu mniemaniu, bynajmniej nie ofiar wybuchów do dziś nie rozbrojonych bomb. W Kambodży groźniejsze od pól minowych są zwykłe pola uprawne - amputacje kończyn są najczęściej rezultatem ukąszeń jadowitych węży wobecbraku adekwatnej pomocy lekarskiej w interiorze. Oprócz żebraków, kojarzyłam też twarze kilkuletnich ulicznych sprzedawców pirackich kopii książek anglojęzycznych, pocztówek lub kwiatów; małoletnich pucybutów albo zbieraczy pustych butelek i puszek; a nawet narkomanów i dziewcząt oferujących swe wdzięki za kilka dolarów.

Serce Ciemności


Strategia zainspirowana filmem „Dym” (ang. Smoke), gdzie jeden z głównych bohaterów, grany przez Harveya Keitela, przez kilka lat codziennie o 8-mej rano fotografował ten sam punkt ulicy, nie zawiodła. Po jakimś czasie pozorny chaos ulicznego życia zaczął się układać w logiczną całość, a wręcz okazał się sprawnie zorganizowanym systemem. Ubogie matki z kilkutygodniowymi
oseskami na ręku, nad którymi wcześniej się litowałam i którym nie mogłam odmówić paru groszy, nie były nawet spokrewnione z dziećmi. Niemowlęta najprawdopodobniej pochodziły od zubożałych wieśniaków z dalekich prowincji i przerzucano je pomiędzy „matkami”, które pracowały na zmiany. Słyszałam od riksiarzy, że kiedy utarg jest niewielki, „matki” policzkują lub szczypią dzieci, aby płakały niby z głodu. Niezmiennie poruszał mnie widok 4-ro lub 5-cio letniego chłopczyka, który spał niczym w gorączce, na kolanach coraz to innych „matek”, za każdym razem, gdy widywałam go podczas mojego kilumiesięcznego pobytu. Dowiedziałam się potem, że starszym dzieciom podaje się narkotyki lub środki usypiające, aby drzemały wyglądając na chore. Byłam świadkiem jak mali chłopcy, nie mogąc nic wyżebrać, oferowali zachodnim turystom seks oralny. Małe dziewczynki z książkami, kiedy nie mogły ich sprzedać, nie poddawały się jak „Dziewczynka z zapałkami” Andersena, i gdy ruch uliczny zamierał po północy, przebranżawiały się w młodociane prostytutki. Pewien Anglik, który nie stronił od płatnej miłości, zwierzył mi się, że gdy odmówił skorzystania z usług 12-sto lub 13-sto letniej bukinistki, jako przyczynę podając jej zbyt młody wiek, dziewczynka rezolutnie odpowiedziała: - Może jestem za młoda, ale za to mam doświadczenie! Najbliżej chyba poznałam małego pucybuta, etatowego soo-sine boy (od ang. shoe shine), który był najbardziej kontaktowy z całej dziatwy. Pomimo, że był praktycznie niemową - podobno wypalił sobie przełyk jakimś żrącym środkiem odurzającym - dzięki urokowi osobistemu potrafił jednać sympatię jak mało kto. Kiedy na migi pokazywał, że jest głodny, ludzie często dawali mu jakieś drobne, które czasem zanosił matce polegiwującej wraz z jego młodszą siostrą na kartonach kilka metrów dalej, a nieraz - jak później zauważyłam - wydawał je na butelkę coli. Postanowiłam wtedy dawać pieniądze bezpośrednio jego wymizerowanej matce, która dziękowała mi ze łzami w oczach. Jakież było moje zdziwienie naiwnej siostry miłosierdzia, kiedy pół roku później, podczas kolejnej wizyty w Phnom Penh, rozpoznałam matkę-żebraczkę we właścicielce nieźle prosperującego kramu z przewodnikami turystycznymi. Nie była głową głodującej rodziny, ale po prostu zbierała środki inwestycyjne! I może nawet gratulowałabym jej sukcesu, gdyby nie to, że kiedy praktycznie z litości chciałam od niej kupić kilka książek, nie była już wcale miła i próbowała opchnąć mi swoje towary drożej niż oferowali je inni sprzedawcy. Soo-sine boy nie usiłował już pucować moich sandałów za dolara, tylko razem ze starszym bratem- chuliganem spijał piwne resztki z butelek pozostawionych przez turystów, lub z grupką innych uliczników wąchał w ciemnych zaułkach klej z czajników podgrzewanych na węglowych krykietach. Na dodatek przodował w dokuczaniu mojemu 7-mio letniemu synowi, który mi tym razem towarzyszył w Kambodży. Mali mieszkańcy ulicy, pod pozorem wpólnego grania z moim synem na jego nintendo, ukradkiem boleśnie go szczypali albo poszturchiwali. Niestety rzeczywisty obraz pomocy potrzebującym wygląda trochę inaczej niż w legendarnych opowieściach o Matce Teresie z Kalkuty, ratującej życie szlachetnych sierot. Podczas gdy dzieci Matki Teresy z wdzięcznością rzucały się na kiść bananów, prawie przez nią wyżebranych na targu, młodzi Kambodżanie raczej wolą gotówkę, by ją jak najszybciej zamienić na działkę yamy - krystalicznej pochodnej amfetaminy. Zresztą sama Matka ukrywała przez całe swoje życie służby ubogim, że spędzała je w ciemności i nie odczuwała kontaktu z Bogiem poza krótkimi epizodami natchnienia - odczucia opisane w Jej listach, opublikowanych pośmiertnie wbrew woli autorki. Mimo wielu trudnych doświadczeń i niepowodzeń w pracy misyjnej nauczyła się za to widzieć Boga w człowieku. Trzeba nie tylko dużo miłosierdzia, ale wiedzy i doświadczenia, aby zrozumieć surowe prawa rządzące światem najbiedniejszych z biednych.

Media Kambodży tendencyjnie opisują przypadki pedofilii i gwałtów dokonywanych przez przybyszów z Zachodu, a z ich procesów sądowych urządzają pokazówki. W rzeczywistości okazuje się, że tylko 10% procent przestępstw na tle seksualnym popełniane jest przez nieazjatyckich cudzoziemców. 30-40% seksturystów pochodzi z Chin, Płd. Korei, Japonii czy Singapuru. Bogaci przyjezdni Azjaci znani są z tego, że polują na małoletnie dziewice, wierząc, iż defloracja za około 200 dolarów wyleczy ich z AIDS. Jednakże ponad połowa przypadków wykorzystywania nieletnich dotyczy Khmerów, i to nie tylko tych majętnych. Najliczniejsza grupa amatorów płatnego seksu to miejscowi taksówkarze i studenci.

„Taksówkarz” to eufemistyczne określenie kierowcy taniego motoru (zwanego motodop), w charakterystycznej bejsbolówce, który za niewielką opłatą przewozi do kilku pasażerów naraz, sprawnie lawirując w rzece pojazdów. Wadą systemu jest to, że kierowcy - migranci z ogarniętych bezrobociem prowincji - prawie nie znają topografii miasta, a zwykła mapa jest dla nich czarną magią. Każdy przytomny obcokrajowiec wynajmuje sobie po prostu własny motor na okres pobytu w Kambodży, zwłaszcza, że jazda po kielichu, po pizzy z grzybkami halucygennymi czy ziołowym skręcie (mieszanka haszyszu z np. mięta) nie jest tu niczym nagannym. Bywa co najwyżej źródłem dochodu co bystrzejszych policjantów.
"Taksówkarze" głównie prosperują dzięki temu, że doskonale znają lokalizację zamaskowanych domów publicznych (w restauracjach, gabinetach kosmetycznych czy barach karaoke) i potrafią zawieźć nawet tam, gdzie można spełnić najbardziej perwersyjne zachcianki - typu orgia w grupie kilkulatków. Czasem czekając na pasażera sami oddają się wiadomym uciechom, albo korzystają z nich już po pracy. Jako, że obyczajowością kraju nadal rządzi maksyma: „Mężczyźni są jak złoto, a kobiety jak biała tkanina” (złoto ubabrane w błocie nie traci na wartości, ale biały materiał ubrudzi się nie do odczyszczenia) - młodzi mężczyźni nie mogąc uprawiać seksu z równieśniczkami, masowo korzystają z ofert domów publicznych, które po ich oficjalnej likwidacji w 2003r. zeszły do podziemia. Dekret wydany przez premiera Hun Sena, który miał być wyrazem stanowiska rządu w walce z handlem żywym towarem, paradoksalnie pogorszył sytuację ofiar procederu. Teraz dziewczęta zmuszone pracować na czarno są jeszcze trudniejsze do odnalezienia i skazane na wyższe ryzyko zarażenia AIDS, gdyż organizacje pozarządowe, prowadzące kampanie profilaktyczne, nie mają już do nich dostępu. Powszechnie doświadczają brutalnych gwałtów zbiorowych, popełnianych na nich przez kambodżańskich studentów, którzy ze skromnego kieszonkowego składają się w kilku na jedną, nieświadomą co ją czeka, dziewczynę. Nieraz nawet tuzin chłopców wynajmuje pokój w tanim hoteliku, a jeden z nich przyprowadza „pracującą dziewczynę” (a bywa , że i porwaną uczennicę po podaniu jej narkotyków), podczas gdy reszta czeka zaczajona w ukryciu. Następnie za jedyne 6 dolarów (po 50 centów na głowę!) cała banda urządza sobie wielogodzinny seks-maraton. Większość prostytutek jest niedożywiona i schorowana, a kiedy dziewczyna ma dość i na przykład mdleje, polewa się ją wodą i dalej trwa zabawa w wańkę-wstańkę. Właściciele hotelików o ścianach z dykty są w pełni świadomi procederu i tylko, gdy robi się zbyt "gorąco”, zwracają młodzieży uwagę, aby zbyt mocno nie maltretować ofiary. Ta popularna forma spędzania wolnego czasu przez kwiat miejscowej młodzieży nazywa się bauk, co w lokalnym języku znaczy „plus”.

Jeszcze lepiej bawią się nadużywający markowych trunków i często uzbrojeni synowie kacyków u władzy. Kilka lat temu głośny był wypadek, gdy grupka pijanych młodzieńców w nocy staranowała dżipem furmankę z kokosami na wiejskiej, nieoświetlonej drodze. Kiedy zebrał się tłum gapiów, złota młodzież bez namysłu wystrzelała ich co do jednego, aby pozbyć się świadków. Sprawcy do dziś nie zostali zindentyfikowani. Podobno bezkarnym chłopakom żądnym wrażeń przestały już wystarczać Azjatki i w modę weszły gwałty na zachodnich turystkach. Najsłynniejszym klubem nocnym jest „The Heart of Darkness” (Serce Ciemności), gdzie bawią się cudzoziemcy i bogata młodzież tubylcza. Nie warto podpaść tym ostatnim, bo miewają broń i stoją wysoko w tutejszej hierarchii anarchii. Dojazd, wymarłymi i pogrążonymi w kompletnych ciemnościach uliczkami, do położonego w centrum stolicy „Heart”, dostarcza większego dreszczyku emocji niż sama zabawa w klubie. Jadąc na motorze można nagle zostać osaczonym przez motorowy gang, co niejednokrotnie kończy się poważnym wypadkiem. W najlepszym razie można stracić portfel, choć nierzadko również i życie. Kiedy byłam w Sikanoukville głośno było o śmierci Francuzki, która jechała na motodopie ubrana w sukienkę na ramiączkach, a na szyi miała gruby złoty łańcuszek. Pociągnięta za łańcuszek przez równolegle jadącego napastnika nie przeżyła upadku z motoru. Z powodu podobnego zdarzenia nie udało mi się przeprowadzić wywiadu z dyrektorem jednej z czołowych szwajcarskich organizacji charytatywnych. Na skutek napadu motorowego gangu dyrektor wraz z małżonką odnieśli tak poważne obrażenia ciała, że musieli być hospitalizowani aż w Bangkoku.


Niewidzialne dzieci
W Kambodży dzięki sprzyjającym warunkom politycznym działa najwięcej
charytatywnych organizacji w całym regionie Azji Południowo-wschodniej. Żyje tu kilka
milionów dzieci, określanych przez UNICEF jako „niewidzialne”. Często nigdzie nie
zarejestrowane, nie chodzące do szkoły i nie objęte opieką medyczną, bywają wyzyskiwane i poddawane dyskryminacji. Ze świata płynie strumień dolarów
(5 mld w latach1993-2005 ), ale wyniki tej inwestycji pozostają pod dużym znakiem zapytania. Sporo środków finansowych trafia wprost do rządu Kambodży, ale nikt tak do końca nie wie, co się dzieje z pieniędzmi - choć wiele można się domyślić. Większość instniejących i dopiero budowanych eksluzywnych hoteli dla zagranicznych turystów należy do polityków i ich krewnych. Nowo otwarta największa nowoczesna dyskoteka w Phnom Penh jest własnością siostrzeńca premiera. Podobnie obsadzone są powstające inne oazy luksusu, między innymi - supermarkety z żywnością importowaną (głównie dla pracowników niezliczonych organizacji międzynarodowych i agencji ONZ-u) i kilkupiętrowe „światowe” restauracje dla tutejszych nowobogackich. Oczywiście większość finansów trafia bezpośrednio do organizacji charytatywnych, ale jak to określiła jedna amerykańska dziennikarka: - władze kraju pozwalają na ich działalność, o ile nie zagraża to ich interesom. Mówiąc bardziej brutalnie - pomoc charytatywna ma racje bytu tylko dlatego, że prawie nie przynosi żadnych efektów.

 Jest tajemnicą poliszynela, że za hadlem ludźmi stoją politycy i wysocy urzędnicy państwowi. Przeciętna pensja pracowników w sektorze państowym wynosi około 20 dolarów, choć na skromne utrzymanie w stolicy potrzeba kilka razy więcej. Prawdziwe dochody policjantów i urzędników pochodzą z korupcji. Wielu z nich jest właścicielami zamaskowanych domów publicznych. Cała działalność, mająca na celu likwidację handlu ludźmi, skupia się na prewencji, natomiast niewiele się robi w kwestii popytu na niewolniczą pracę i uregulowania spraw legalnej migracji. Ministerstwo Spraw Kobiet pod patronatem IOM (International Organization for Migration) prowadzi ogólnokrajową kampanię informacyjną na temat skutków procederu i propaguje edukację praw człowieka, ale jedyne logiczne przesłanie, jakie z tego wynika, brzmi: -zostańcie w swoich wioskach, nie migrujcie, bo przytrafi wam się coś złego. Niestety, na prowincji brakuje pracy i młodzież, mimo świadomości ryzyka, i tak decyduje się na wyjazd do miasta w poszukiwaniu zatrudnienia. I tak naprawdę rodzice niezupełnie sprzedają swoje dzieci. To co się świetnie sprzedaje, to raczej takie interpretowanie zjawiska w świecie. Sensacyjne nagłówki w prasie - „matka sprzedała niemowlę za 50 dolarów”- należy odbierać trochę inaczej. Rodzina, nie mogąc wyżywić kilkunastu dzieci -Kambodża jest jednym z 12 najbardziej głodujących krajów na świecie- decyduje się na oddanie najmłodszej latorośli na wychowanie bogatym ludziom w mieście, wierząc, że przynajmniej jedno z ich pociech nie będzie musiało cierpieć niedostatku. Otrzymuje skromną „rekompensatę” i na ogół nie zdaje sobie sprawy, że dziecko padło łupem handlarzy. Podobnie rzecz ma się z dziewczynkami, rzekomo sprzedawanymi przez chciwych rodziców do domów publicznych. W rzeczywistości nastolatki w obliczu śmierci lub choroby rodziców same decydują się na wyjazd do miasta, mamione obietnicą pracy jako kelnerki czy pomoce domowe. Scenariusz zresztą podobny do kolei losów młodych kobiet ze Wschodniej Europy, przemycanych do agencji towarzyskich u zachodnich sąsiadów. Różnica polega na tym, że Kambodżanki nie mają już szansy na powrót do rodzinnej wsi. Nikt nie napisze o nich sensacyjnego artykułu do gazet, ani tym bardziej nie doprowadzi do procesu sądowego ich oprawców, bo niejednokrotni ci ostatni musieliby sądzić samych siebie (korupcyjna „ośmiornica”). Niezależnie od okoliczności są napiętnowane jako srey kouc, czyli „zepsute kobiety”. Naznaczone piętnem, tym razem „dobrowolnie”, powracają do znienawidzonej pracy. W przypadkach, kiedy są ofiarami przemocy w rodzinie (wysoki procent kazirodczych gwałtów), „uratowane” przez organizację pozarządową, odsyłane są do schronisk. Jakby za karę żyją w odosobnieniu za wysokimi ogrodzeniami z kolczastego drutu, pozbawione szansy na normalnie interakcje z otoczeniem. Ciekawe, że to one muszą za grzechy ojców czy braci wykolejeńców płacić rozłąką z rodziną i środowiskiem. Szkoda, że nikt do tej pory nie wpadł na pomysł odseparowywania zwyrodnialców i odsyłania ich do zakładów karnych. To tylko wierzchołek góry lodowej niedorzeczności w polityce "zbawiania świata". Dumą organizacji międzynarodowych są szkolenia zawodowe w celu reintegracji ofiar handlu ludźmi, polegające na przysposabianiu do krawiectwa, tkactwa, fryzjerstwa czy gastronomii. Szkopuł w tym, że zapomniano zbadać rynek pod kątem popytu zatrudnienia. Powyżej wymienione sektory usług prosperują słabo, a pracę w nich zdobywa się tylko dzięki koneksjom. Jedwab z etykietkami „made in Cambodia”, oferowany turystom na rynkach Phnom Penh - naprawdę pochodzi z Indii, Chin lub Wietnamu, z uwagi na tańszy proces produkcji. Tkactwo i rękodzielnictwo to na ogół interes rodzinny i trudnią się nimi całe wioski.

Biorąc pod uwagę wschodni nepotyzm, nie trzeba być wyjątkowo inteligentnym, aby domyślić się, że ousider, a tym bardziej podopieczna organizacji charytatywnej - w domyśle żebraczka-złodziejka, młodociana prostytutka albo nosicielka AIDS - nie ma absolutnie szans na zaaklimatyzowanie się w nowym środowisku. Nie wspominam już o kontrowersji zatrudnienia jako fryzjerka, kelnerka czy kosmetyczka, bo jak podawałam wcześniej, pod te sektory podczepiły się burdele po ich oficjalnej likwidacji. Kambodża to twardy świat, gdzie licząc na zrozumienie idei miłosierdzia trafia się w kulturowo-religijną próżnię. Najbardziej znany mi przykład to polityka UNICEF-u odchodzenia od umieszczania sierot w instytucjach (przeważnie - tradycyjnych domach dziecka) i propagowanie rodzin zastępczych. System, który zdaje egzamin tam, gdzie zakorzenione są wartości chrześcijańskie - zwłaszcza na protestanckiej północy Europy i Ameryki - jest utopią na Dalekim Wschodzie, gdzie priorytetem są więzy krwi. Miłosierdzie jest obcą koncepcją chrześcijańską i nie przemawia do wyobraźni ludzi Wschodu. Rodzina kambodżańska, jeśli już zdecyduje się na przygarnięcie obcego dziecka, zrobi to głównie ze względów ekonomicznych (program dotacji dla rodzin zastępczych), a jeszcze przed tym poradzi się wróżbity, który w oparciu o datę urodzenia dziecka ustali, czy przedsięwzięcie przyniesie klanowi wymierne korzyści. Podobnie zresztą rzecz ma się na przykład w Japonii, gdzie system rodzin zastępczych nie przyjął się, a adopcja dotyczy w głównej mierze członków rodziny, czyli jednostek o znanym pochodzeniu. Japończyk chętnie zaadoptuje własnego wnuka, aby uniknąć płacenia podatku spadkowego albo cudzoziemskiego pracownika swojej firmy, żeby zapewnić mu legalny status. Adoptuje zatem z pobudek rodzinno-finansowych, a nie z potrzeby serca. Większość Japończyków nie ma wątpliwości, że miejscem porzuconych dzieci jest sierociniec (yogo shisetsu) i jest uprzedzona do tego typu placówek. Do tego stopnia, że Japonki popełniając samobójstwo, wolą także odebrać życie swoim dzieciom, niż skazać je na piętno dorastania w domu dziecka. Podczas gdy w Szwecji ponad 90% dzieci pozbawionych opieki rodziny biologicznej przebywa w rodzinach zastępczych, a tylko kilka procent w sierocińcach - w Japonii proporcje te pozostają dokładnie odwrotne. Przenoszenie szablonowych wzorców z zachodniego świata czasem określa się mianem "imperializmu kulturowego". Henry Kamm - niemiecki laureat Nagrody Pulitzera - napisał, że Kambodża jest śmiertelnie chora, a rodzimi lekarze totalnie nie interesują się jej uzdrawianiem. Gdy bogaty Kambodżanin u władzy poważnie zachoruje, udaje się w celu kuracji zagranicę. Nie ulega wątpliwości, że jedyną szansą ratunku dla Kambodży jest zagraniczna kuracja na miejscu. Ale przyjezdni „lekarze” muszą nauczyć się pokory i dobrze wsłuchać się w rytm serca pacjenta - zamiast bez przygotowania i pospiesznie implementować sprawdzone na zachodzie praktyki.

1 komentarz: